Pętla tautologii
Wręczenie specjalnych dyplomów honorowych kilkorgu głównym sponsorom Teatru Dramatycznego m.st. Warszawy uświetniło premierowy pokaz nomen omen... "Opery żebraczej". Jak widać, poczucie humoru nie opuszcza szefów tej sceny. Przydałoby się go więcej w inscenizacji Piotra Cieślaka, nazbyt dosłownie ilustracyjnej.
Pierwowzór "Opery żebraczej" wyszedł spod pióra Johna Gaya. Jego "Opera..." z muzyką Johna Pepuscha - prapremiera w 1728 r. - atakowała stosunki społeczne i układ sił politycznych w ówczesnym Londynie. Najpopularniejsza w tym stuleciu okazała się wersja stworzona przez Bertolta Brechta do muzyki Kurta Weilla. Ich "Opera za trzy grosze", wystawiona po raz pierwszy w 1928 r., była druzgocącą krytyką form życia społecznego w warunkach żarłocznego kapitalizmu, z coraz ściślejszą siecią powiązań świata przestępczego i stróżów prawa. W 1975 r. Vaclav Havel mocno zradykalizował tematykę znaną z utworów Gaya i Brechta. Puenta jego sztuki jest porażająca. Dziś wygrywa i zaprowadza własne porządki silniejszy, który potrafi zniewolić innych, nieświadomych faktu swej podległości. Granice między przedstawicielami przestępczego podziemia a stróżami prawa stają się coraz bardziej zamazane. Władza potrafi podporządkować sobie i wykorzystać każdego. Nawet najbardziej cynicznych i bezwzględnych szefów organizacji przestępczych. Utwór aż kipi od aluzji łatwych do odszyfrowania dla każdego widza, który zakosztował dobrodziejstw realsocjalizmu. Wszelako odwaga autora i satyryczne ostrze jego pióra nie robią już takiego wrażenia, jakie mógł wywrzeć na każdym widzu z państw Układu Warszawskiego, w czasie, gdy był pisany i... nie wystawiany.
Sztuka Havla, a w ślad za nią najnowsza inscenizacja jest nierówna. Pierwszy akt nie zawiera istotnych zmian w porównaniu ze słynnymi pierwowzorami. Puls spektaklu bije żywiej dopiero przy fabularnych odstępstwach od wersji Gaya i Brechta. Na scenie także znacznie ciekawiej robi się po przerwie.
Piotr Cieślak zrobił prawdziwy musical, z bogatą oprawą muzyczno-choreograficzną. Świetną, śpiewną muzykę, z charakterystyczną rzewną nutą, stworzył Jan Kanty Pawluśkiewicz. Jego ballady, ze słowami Michała Zabłockiego, znakomicie interpretują zwłaszcza panie: Danuta Stenka (Lockitowa) i Agata Kulesza (Lucy). Marcin Dorociński, z energią oddający się roli Kapitana Macheatha to, niestety, typowa reżyserska pomyłka obsadowa. Dorociński okazał się bohaterem na tyle młodzieńczym, że trudno go traktować jako poważnego przeciwnika dla "starych wyjadaczy". Znakomity Sławomir Orzechowski (Peachum) czy Marcin Troński (Lockit, szef więzienia) od początku mają nad nim miażdżącą przewagę doświadczenia i sprytu, zwłaszcza że - w przeciwieństwie do wersji Gaya i Brechta - Macheath Havla ma mocno ambiwalentne podejście do nakazów złodziejskiego honoru. Główny grzech spektaklu to tautologia. Przy okazji straszenia stryczkiem kieszonkowca Filcha, ze sznurowni wdzięcznie spływa stryczek, a dodatkowo ukazuje się gigantyczne powiększenie pętli, rzutowane na ekran. A przecież skądinąd wiadomo, że w domu powieszonego nie mówi się o sznurze... Kiedy mowa o lodowej pustyni, wyskakują, oczywiście, Eskimosi, gdy o Indiach - paradują Hindusi i słonie. Aż się marzy, by było odwrotnie. Ktoś by się obśmiał, ktoś zastanowił - byłoby mniej poprawnie, ale może mniej nudno.